Większości osób w zupełności wystarczy kupowanie nowych gadżetów raz na jakiś czas. Są jednak też tacy, którzy dzięki sprytowi, technicznemu obyciu i wielkim pokładom wolnego czasu są w stanie samemu konstruować najrozmaitsze urządzenia. Pośród tych wynalazków znaleźć można prawdziwe perełki – takie jak 9 poniżej prezentowanych, maniaKalnie ektremalnych gadżetów.
Orkiestra z napędów
Jeżeli w 2011 roku nie jesteście jeszcze pełnoletni, to całkiem prawdopodobne, że o czymś takim jak 3.5-calowa dyskietka słyszeliście tylko w legendach opowiadanych przez nieco starszych maniaKów. Te nieduże, giętkie urządzenia spełniały cel obecnych nośników optycznych i pendrive’ów. W zamierzchłych czasach przechowywano na nich dane. Dziś natomiast są właściwie bezużyteczne z dwóch prozaicznych powodów. Po pierwsze, oferują śmiesznie małą pojemność, a po drugie po prostu nikt już nie ma w komputerze stacji dyskietek. A jeśli już ma to… na pewno nie używa jej w pierwotnie zamierzonym przez konstruktorów celu.
Kiedy tego rodzaju napędy straciły praktyczne znaczenie, miłośnicy technicznych staroci od razu znaleźli dla nich nowe zastosowanie. Przemianowali je na instrumenty muzyczne. Stacje dyskietek informowały o działaniu charakterystycznym brzękiem. Połączenie kilku urządzeń i zsynchronizowanie ich pracy potrafi przynieść zaskakujące efekty. Dzięki ludziom, którzy spędzili nad tym długie godziny, możemy w sieci usłyszeć nowe wersje między innymi „Upiora w operze” czy „Imperialnego marszu” z Gwiezdnych Wojen. Szkoda, że dziś już się takich sprzętów nie produkuje. W napędach optycznych taki potencjał niestety się nie kryje.
Odrzutowy gokart
Gokarty to fantastyczna sprawa. Na torze naprawdę można się wyszaleć i poczuć w żyłach trochę adrenaliny. A przy odrobinie talentu, kto wie, może zrobicie karierę na wzór Roberta Kubicy? W końcu nasz rodzynek w wyścigach Formuły 1 też zaczynał właśnie od kartingu. Pojazd skonstruowany przez Bryana Midgleya, choć w teorii ciągle pozostaje gokartem, wygląda tak, że właśnie na torze F1 prawdopodobnie całkiem nieźle by się odnalazł.
Jego twórca z całą pewnością jest maniaKiem mocnych wrażeń. Bo jak inaczej można wyjaśnić to, że z tyłu swojego gokarta zamontował silnik odrzutowy? Jak na ironię, komora spalania została wykonana ze starej gaśnicy. Sam Midgley twierdzi, że największy wyzwaniem było zadbanie o to, by hamulce pojazdu radziły sobie z jego imponującą mocą. Stukonny silnik prawdopodobnie pozwala rozpędzić tę ważącą ponad 200 kilogramów maszynę do prędkości około 120 kilometrów na godzinę. „Prawdopodobnie”, bo konstruktor sam przyznał się do tego, że nigdy nie miał odwagi wycisnąć z ze swojego odrzutowego gokarta maksimum możliwości. Ściślej – nigdy nie pozwolił sobie na to, by rozwinąć prędkość większą niż około 110 km/h. Niewykluczone, że przy większej po prostu by odleciał.
Spalinowy wózek na zakupy
Zostajemy w motoryzacyjnych klimatach, choć tym razem obędzie się bez odrzutowego silnika i prędkości rodem z autostrady. Wózki sklepowe mają w sobie coś zabawnego. W dzieciństwie każdy chciał sprawdzić, jakby się takim jeździło, choć w gruncie rzeczy to przecież tylko kawałek metalu na kółkach. Dwóm amerykańskim młodzieńcom – Rileyowi Walkerowi oraz Michaellowi Pallotowi ta fascynacja najwyraźniej nigdy nie przeszła. W związku z tym podczas pracy nad szkolnym projektem wpadli na pomysł żeby przerobić najzwyklejsze w świecie sklepowy wózek na… cóż, właściwie ciężko znaleźć jakąś kategorię, do której można by z czystym sumieniem wpisać ten sprzęt.
W każdym bądź razie silnik wzięty z kosiarki spalinowej czyni z tego całkiem sprawny pojazd. O równowagę dbają zupełnie nowe koła, również wzięte z kosiarki. A znaczenia równowagi nie można przecenić, kiedy mówimy o pozbawionym jakichkolwiek amortyzatorów pojeździe, który potrafi rozpędzić się do prawie 60 kilometrów na godzinę. Miejsce kierowcy jest w środku, za drążkiem sterowniczym, zaś pasażerowi pozostaje stanie na tylnej części konstrukcji. I nagle wózek na zakupy znowu staje się zadziwiająco fascynujący.
Słoneczne grillowanie
Niestety, pożegnaliśmy już sezon na plenerowe imprezy przy ognisku lub grillu. Teraz trzeba zadowolić się tym, co uda się upichcić w domu lub zjeść na mieście. Na zmianę tego stanu rzeczy przyjdzie nam poczekać jeszcze przynajmniej pół roku – a to i tak bardzo optymistyczna prognoza. Na przyszłoroczny sezon grillowy ze szczególnym utęsknieniem musi czekać Amerykanin Mike Dabrowski. A to dlatego, że właśnie w celu pieczenie kiełbasek skonstruował sobie prawdopodobnie najbardziej efektowny sprzęt tego typu w całych Stanach Zjednoczonych.
Cóż, jego nazwisko sugeruje polskie korzenie, a nasz naród jest znany z imponującej pomysłowości. Dabrowski przyczepił do talerza satelitarnego o ponad dwumetrowej średnicy lusterka. Dokładniej – przeszło 5 tysięcy malutkich lustereczek, które szczelnie pokryły powierzchnię urządzenia. Służą one zbieraniu energii słonecznej i kierowaniu jej w stronę opiekanej nad talerzem kiełbaski. Konstruktor zapewnia, że do przygotowania posiłku wystarcza mu zaledwie 12 sekund! Skoncentrowane promienie opiekają mięso w temperaturze prawie 650 stopni – lepiej być ostrożnym przy takim grillowaniu.
Słoneczny promień śmierci
Energia słoneczna to nie tylko konik ekologów. Jak widać budzi ona wielkie zainteresowanie również u domorosłych majsterkowiczów. Mike’owi Dabrowskiemu w zupełności wystarcza do grillowania, ale Eric Jacqmain podszedł do sprawy od zupełnie innej strony. W zeszłym roku, gdy miał jeszcze 19 lat, pasjonat energii solarnej postanowił sprawdzić, ile prawdy jest w legendzie o broni skonstruowanej ponad 2 tysiące lat temu przez Archimedesa. Miała ona palić odległe o kilkadziesiąt metrów statki dzięki skupianiu na nich promieni słonecznych. Co prawda tak wielki zasięg nie interesował Jacqmaina, ale osiągnięty efekt i tak jest piorunujący.
Dzięki prawie 6 tysiącom małych zwierciadeł przyklejonych do powierzchni talerza satelitarnego, nastolatek z Indiany zdołał skonstruować urządzenie, któremu nadał dumną nazwę promienia śmierci. Nazwa nie jest ani trochę przesadzona. Promień przepalał bez problemu drewno, puszki po farbie i aluminium. Zostawiał też wyraźne ślady na kamieniach i betonie. Niestety, źle się to skończyło. Konstrukcja została zniszczona w wywołanym przez nią pożarze szopy. Nic straconego – Jacqmain już planuje zbudować nowy, sześciokrotnie większy sprzęt!
Domowy rollercoaster
Niedawno mogliście na gizManiaKu przeczytać o kilku niesamowitych parkach rozrywki. W większości z nich największą atrakcją były fenomenalne kolejki górskie. Niektórzy uwielbiają rollercoastery do tego stopnia, że najwyraźniej nie potrafią bez nich żyć. Kimś takim jest zapewne Jeremy Reid z Oklahomy, któremu pędzenie w górę i w dół w ciasnym wagoniku chyba było potrzebne do życia prawie jak tlen. Cóż mu więc innego pozostało, jak skonstruować własną kolejkę i to na podwórku należącym do jego rodziców?
Reid spędził na tworzeniu całej konstrukcji 4 lata. Ta czasochłonna zabawa kosztowała go około 10 tysięcy dolarów. Ale opłaciło się. Amerykanin nie tylko dostał ofertę pracy w S&S Arrow (firma produkująca kolejki górskie – jeden z ich modeli można znaleźć w parku Cedar Point, jednym z najstarszych na świecie), ale także może teraz w każdej chwili wsiąść do wagonika i śmigać po wzniesionym na podwórku rollecoasterze. Przejażdżka trwa około minutę. W tym czasie stadionowe krzesełko przejeżdża niecałe 140 metrów. A ja kiedyś myślałem, że huśtawka na podwórku to czadowa sprawa.
Konsolobudzik
Legendarna na dalekim wschodzie i zachodzie konsola Nintendo Entertainment System oficjalnie do Polski nigdy nie dotarła. Nad Wisłą przed erą PlayStation musieliśmy się zadowolić podróbką nazwaną Pegasus, skądinąd u nas równie kultową, co NES w krajach bardziej cywilizowanych jeśli idzie o rozrywkę elektroniczną. „Pegaz” jednak zniknął już w odmętach historii, zaś sprzęt od Nintendo ciągle pozostaje bardzo wdzięcznym tematem dla modderów.
Kiedyś pisałem o pewnym pomysłowym człowieku, który przerobił popularnego Famicoma na pudełko śniadaniowe. To jednak, choć efektowne, nie było specjalnie trudne. Bardziej wysilić musiał się Aaron Mavrinac z Kanady, który postanowił w obudowę NES-a wprawić budzik. Wmontował więc do wnętrza konsoli mechanizmy z cyfrowego zegara firmy Sanyo i dodał do tego prosty, LED-owy wyświetlacz połączony z portem pierwszego kontrolera. Dzięki temu Mavrinac może padem od Nintendo Entertainment System ustawiać czas i moment pobudki. Co prawda po tylu latach NES ciągle pozostaje lepszą konsolą niż budzikiem, ale dla maniaKa gier taki gadżet to niesamowita sprawa.
Powerglove zamiast myszki
Najwyraźniej produkty sygnowane logiem Nintendo cieszą się wyjątkową sympatią domorosłych twórców gadżetów. O ile jeszcze w przypadku Famicoma można było mówić o tym, że miłość modderów do tego sprzętu wynikała z popularności samej konsoli, to motywacje kogoś, kto sięga po Powerglove są już mniej jasne. W końcu to jedna z najbardziej spektakularnych porażek Wielkiego N.
Amerykański inżynier komputerowy Brandon Morgado potrafił jednak przekuć klęskę Nintendo we własny sukces. Nie komercyjny co prawda, ale wystarczający, by w świecie maniaKów DIY okrył go wieczną sławą. Morgado bowiem zdołał przerobić stary, zupełnie nieudany kontroler Nintendo (o ironio, protoplastę bardzo dzisiaj popularnych wynalazków typu Kinect czy Wii) na mysz komputerową. Z rękawicą na dłoni można sterować kursorem ruchami ręki wykonywanymi w powietrzu. Na dodatek palcami można wykonywać kliknięcia. Praktyczne? Absolutnie nie. Czadowe? Jak najbardziej! Powerglove, jako myszka w akcji wygląda jak gadżet z niskobudżetowego filmu sci-fi z lat 80′. Czy może być coś bardziej geekowskiego?
Elektryczny śmigłowiec
Podczas gdy jedni zajmują się przeróbkami zabawek ze stajni Nintendo na urządzenia o zupełnie odmiennym przeznaczeniu, inni celują zdecydowanie wyżej i budują swoje wynalazki od zera. I to „wyżej” należy rozumieć zupełnie dosłownie, bo francuski inżynier Pascal Chretien dzięki własnemu projektowi śmigłowca zdołał oderwać się od ziemi. Co prawda pułap osiągnięty przez konstruktora znad Sekwany – około metr i to w dodatku utrzymany przez niewiele ponad 2 minuty, nie rzuca na kolana, ale nie zapominajmy o jakiej maszynie tu mówimy.
Zrobienie od podstaw własnego, super-lekkiego helikoptera z silnikiem elektrycznym, dwoma śmigłami i niewielkim stabilizatorem wymagało ogromnego nakładu pracy i wielkiej wiedzy oraz technicznych umiejętności. Poza tym, zaczęło się od dwóch minut spędzonych na wysokości metra, ale kto wie, jak wysoko Chretien zdoła dotrzeć w kolejnych próbach swojego niesamowitego wynalazku? W końcu pierwszy udany lot samolotu braci Wright trwał tylko 12 sekund. Na tym tle francuska konstrukcja wypada wyśmienicie.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.