Przez długie lata Google było synonimem innowacyjności, sukcesu i nowoczesności. Jej twórców utożsamiano z typem człowieka, który spełnia swe marzenia i dokonuje czegoś na miarę cudu. Warunki pracy w tej niezwyklej korporacji stały się już legendarne i wiele osób podpisałoby cyrograf z diabłem za możliwość podjęcia pracy u potentata z Mountain View. Jednak od jakiegoś czasu zachwyt nad firmą słabnie, wspomina się o jej mankamentach i zagrożeniach, które mogą doprowadzić do poważnego osłabienia giganta. Czy ostrzeżenia płynące z różnych sektorów branży IT oraz z ust obserwatorów rynku mają solidne podstawy? Google może któregoś dnia po prostu przestać istnieć?
Niedawno zakończyła się konferencja Life Online zorganizowana w Bradford, na której swoje opinie dotyczące Internetu i jego rozwoju wygłosił m.in. Vint Cerf. Niektórzy zapewne kojarzą nazwisko, a pozostałym przypomnę, iż jest to jedna z osób określanych mianem ojca Internetu. Obecnie Cerf pracuje w Google i piastuje tam stanowisko wiceprezesa. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ jego wystąpienie podczas Life Online wywołało sporą dyskusję, zwłaszcza wokół firmy Google i jej konkurencji. Konserwatywni akcjonariusze korporacji z Mountain View zapewne nie zareagowali pozytywnie na słowa menedżera korporacji i woleliby nie dopuszczać do siebie wizji, którą roztoczył. Cóż takiego powiedział? Oto jeden z cytatów:
Dzisiaj nic nie przeszkadza komukolwiek stworzyć bardziej nowoczesną technologię, niż ta, którą dysponujemy i zainicjować coś potężniejszego, bardziej efektywnego i skutecznego. I boimy się tego. Ale to jest dobre, ponieważ oznacza, iż będziemy koncentrowali wszystkie siły na tworzeniu najlepszych metod wyszukiwania, aby jak najdłużej być liderem na rynku.
To jednak dopiero początek. Cerf dał także do zrozumienia, iż Google nie może dominować na rynku wyszukiwarek wiecznie i prędzej czy później ustąpi miejsca nowym firmom, które zaoferują lepsze rozwiązania:
Zdajemy sobie sprawę z tego, że w najbliższym czasie może pojawić się ktoś taki jak Larry i Sergey (Sergey Brin oraz Larry Page to założyciele Google) w jakimś kampusie uniwersyteckim i zaprezentuje pomysł, który nam będzie obcy, a który zdoła całkowicie przebudować rynek i odbierze nam ten biznes.
Na wizjach się nie skończyło – Cerf przywołał przykłady wyszukiwarek Alta Vista, która z czasem musiała uznać wyższość Yahoo! Oraz samego Yahoo! przeżywającego dzisiaj poważny kryzys i tracącego na wartości w szybkim tempie. Google zapewne nie powinno się obawiać nagłej ofensywy ze strony Yahoo! lub Microsoftu i wyszukiwarki Bing, ponieważ wszystkie firmy utrzymują na rynku względne status quo, ale zawsze mogą się pojawić inni, którzy poważnie namieszają w tym sektorze.
Słowa Cerfa należy zatem uznać za rozsądne podejście do sprawy – wiceprezes korporacji zdaje sobie sprawę z tego, że nawet chwilowe „zagapienie się” może mieć bardzo poważne i długofalowe skutki. Ojciec Internetu zwrócił uwagę na kwestię wiszącą w powietrzu od dłuższego czasu – Google chyba trochę pogubiło się na rynku i podąża obecnie w niewłaściwym kierunku, a to może doprowadzić do sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się Yahoo! lub Sony. Aby nie być gołosłownym wystarczy przytoczyć kilka przykładów opisujących dzisiejszą politykę Google.
Duże wydatki, spadek wartości
Należy chyba zacząć od ogłoszenia wyników za poprzedni kwartał (nastąpiło to pod koniec stycznia) i reakcji inwestorów. Mimo, że pod koniec ubiegłego roku firma zarobiła 2,7 mld dolarów, czyli o 200 mln dolarów więcej, niż w analogicznym okresie roku 2010, to wartość papierów wartościowych internetowego giganta spadła o 10%. Dlaczego? Ponieważ wyniki okazały się gorsze od tych, jakie wcześniej prognozowano. A wszystko przez spadek średnich cen na reklamę internetową (około 8-procentowy). Nie była to jedyna kwestia, która zaniepokoiła akcjonariuszy. Głośniej zaczęto mówić o sprawach ważniejszych: szarżowaniu w inwestycjach, pompowaniu pieniędzy w Google+ oraz chaotycznym rozwoju Androida. Inwestorzy zastanawiają się, czy wydawanie dużych pieniędzy jest uzasadnione w obliczu wielkiej transakcji, jaką było (i jest) przejęcie Motoroli?
Google wydało w roku ubiegłym 1,9 mld dolarów na przejęcie 79 firm (do zestawienia tego nie wlicza się oczywiście kupna Motoroli, na które internetowy gigant przeznaczy 12,5 mld dolarów). Korporacja dokonywała transakcji płacąc pieniędzmi lub własnymi akcjami. Do najważniejszych inwestycji zaliczyć można wykupienie firmy ITA Software, za którą przyszło zapłacić 676 mln dolarów. Google nabyło także młode przedsiębiorstwa: Apture (stworzyli ciekawy mechanizm wyszukiwania), Clever Sense (twórcy aplikacji), czy Katango (pracują nad algorytmami dla automatycznego sortowania znajomych w sieciach społecznościowych).
Warto jednak zwrócić uwagę na to, że w roku 2010 korporacja z Mountain View kupiła 48 firm za kwotę 1 mld dolarów – od razu widać zatem, iż korporacja wydaje coraz więcej pieniędzy, a niektórzy przekonują, ze na tym raczej się nie skończy i Google będzie kontynuować zakrojoną na szeroką skalę ekspansję. Jednak można się także spotkać z opiniami, że trochę przystopuje i nie będzie otwierać swego portfela tak często. Zwolennicy tej drugiej opcji przekonują, że korporacja powinna powrócić do korzeni i zająć się opracowywaniem nowych technologii w zakresie wyszukiwania. Odpowiedź na ich postulaty pojawiła się w połowie marca.
Wyszukiwanie semantyczne to przyszłość?
Redaktorzy The Wall Street Journal poinformowali wówczas, że w ciągu najbliższych miesięcy Google powinno zacząć wprowadzać zupełnie nowe algorytmy wyszukiwania. Jeden z inżynierów Google – Amit Singhal wspomniał, iż w tym przypadku mamy do czynienia z realizacją technologii semantycznego wyszukiwania. System będzie się teraz starał pojąć sens zapytania, dzięki czemu na liście rezultatów wyszukiwań pojawia się nie tylko wskazania stron, ale również odpowiedzi na konkretne pytania. Okazuje się, że firma przez ostatnie dwa lata tworzyła bazę ludzi, miejsc, obiektów itp., która teraz zostanie użyta przez nową technologię.
Wyszukiwanie semantyczne ma ułatwić łączenie ze sobą konkretnych słów i obiektów – informacje staną się zatem bardziej treściwe. Jako przykład podaje się jezioro Tahoe. Po wpisaniu tej frazy otrzymamy nie tylko spis stron, gdzie znajdziemy dane na jego temat (mapy, przewodniki turystyczne, Wikipedia), ale też informacje dotyczące samego zbiornika: jego położenie, średnią temperaturę, głębokość, wysokość nad poziomem morza itd. A na zapytanie: 10 największych jezior planet otrzymamy ich listę. Odpowiedzi na pytania będą umieszczane nad listą stron, więc w sporej ilości przypadków nasze poszukiwania mogą się zakończyć już na typ etapie. Sytem ma być wprowadzany stopniowo, by nie zachwiać w krótkim czasie strukturą Internetu (tym bardziej, że jest to nowy system i nikt do końca nie wie, jak się sprawdzi w praktyce). A jaki jest cel zmian? Odpowiedź ze strony Google może być tylko jedna: dbamy o własny rozwój i dostarczamy użytkownikom nowych technologii, ułatwiających im życie. Inni podadzą bardziej wiarygodny argument: zwiększy się efektywność reklamy internetowej, a co za tym idzie, wzrosną zyski Google.
Massimo Marchiori = zagrożenie?
Słowa Vinta Cerfa dotyczące nowych rozwiązań oraz niespodziewane przecieki dotyczące wdrażania przez Google wyszukiwarki semantycznej (skoro firma pracowała nad bazą przez dwa lata, to trzeba przyznać, że nieźle wychodziło im maskowanie tych prac) mogą mieć związek z rzeczywistym wyłanianiem się nowej konkurencji. Jako przykład może tu posłużyć projekt Volunia, którego twórcą jest Massimo Marchiori. Profesor uniwersytetu w Padwie ma już na koncie kilka technologii internetowych, do których zaliczyć można m.in. silnik Hyper Search. Cześć tego algorytmu stała się podstawą systemu Page Rank wykorzystywanego przez wyszukiwarkę Google. Gdybyśmy zatem szukali źródeł internetowej korporacji, to jedna z dróg z pewnością doprowadzi nas do włoskiego wykładowcy. Tym razem postanowił on stworzyć osobiście coś zupełnie nowego. Sam Marchiori zapewnia, że Volunia nie będzie lepszym Google i konkurencją dla amerykańskiej korporacji – to ma być produkt nowej generacji, który połączy w sobie inteligentne wyszukiwanie oraz sieć społecznościową. Czyli coś, o co od dłuższego czasu stara się korporacja z Mountain View (do tego wątku jeszcze wrócimy).
Volunia ma być wskazówką dla innych, jak ma wyglądać wyszukiwarka przyszłości. Jej użytkownicy będą mogli np. kontaktować się z innymi ludźmi, szukającymi informacji na danej stronie, czy w konkretnym temacie. Na razie projekt znajduje się w fazie testów i zbiera różne opinie: jedni twierdzą, że to nic nowego i z pewnością nie zagrozi Google, inni przekonują, że internetowi giganci już powinni się bać. Nawet, jeśli rację mają ci pierwsi, to do Page’a i Brina z pewnością dotarł jasny przekaz: na świecie są ludzie, którzy łakomie patrzą na internetowy tort.
A co z Google+?
Wspomniałem przed chwilą o próbach Google związanych ze stworzeniem hybrydy wyszukiwarki oraz sieci społecznościowej. Sporo osób zapewne zdaje sobie sprawę z tego, że firma poświęca sporo uwagi serwisowi Google+ i stara się przekonać wszystkich, że ten projekt zaczyna odnosić sukces i warto było włożyć w niego miliony dolarów oraz czas i umiejętności swoich pracowników. Wystarczy zresztą spojrzeć na statystyki zaprezentowane przez firmę na poczatku roku: w IV kwartale 2011 roku liczba użytkowników Google+ podwoiła się (i to z nawiązką) i wzrosła z 40 do 90 mln. Takich wyników faktycznie należy firmie pozazdrościć – serwis rozwija się w fenomenalnym tempie. Czy aby na pewno?
Ciekawą opinię w tej sprawie wyraził James Whittaker, który jeszcze niedawno piastował bardzo wysokie stanowisko w korporacji z Mountain View. Menedżer nagle odszedł z firmy (przeszedł do Microsoftu), ale zostawił po sobie list przedstawiający przyczyny opuszczenia byłego pracodawcy oraz porównanie atmosfery w Google sprzed lat i dzisiejszej firmie. Jego zdaniem, Google zaczęło zmierzać w złym kierunku, a odpowiedzialnym za to jest Larry Page.
Zapewne wielu z Was zdaje sobie sprawę z tego, iż przez wiele lat dyrektorem generalnym (CEO) Google był Eric Schmidt. Swoją funkcję sprawował on od roku 2001 do 2011 (w międzyczasie zaczął też pełnić ważną rolę w Apple, ale musiał zrezygnować z którejś z firm z powodu narastającego konfliktu interesów – wybrał Google, co rozsierdziło Steve’a Jobsa). Po dekadzie zarządzenia internetowym gigantem przyszedł czas na zmiany – nowym CEO został Larry Page, a Schmidt miał objąć inne kierownicze stanowisko i pozostać doradcą współzałożycieli Google. Zdaniem wspomnianego Whittakera, właśnie wtedy nad firmą zaczęły się zbierać czarne chmury.
Whittaker przekonuje, iż pod rządami Schmidta Google w pierwszej kolejności była innowacyjną firmą z branży IT. Oczywistym jest, że korporacja funkcjonowała dzięki zyskom płynącym z reklam, ale był to jedynie środek umożliwiający opracowywanie i wprowadzanie nowych rozwiązań. Kiedy stery w Google objął Larry Page, gigant skoncentrował się na reklamie i konkurowaniu z Facebookiem. Efektem tej walki pochłaniającej coraz większe środki, było m.in. zamknięcie wielu ciekawych projektów opracowywanych przez Google Labs. Warto w tym miejscu wspomnieć, że poważnym zagrożeniem dla Google może być również Amazon. Od kilku miesięcy krążą pogłoski, iż korporacja z Mountain View wejdzie na rynek handlu internetowego i zaoferuje użytkownikom usługę dostarczania zakupionych przez nich towarów. Póki co sprawa brzmi dosć zagadkowo, więc nie będziemy się w nią zagłębiać.
Google wybrało podobno nieodpowiednią drogę rozwoju, decydując się na skoncentrowaniu uwagi na projektach społecznościowych. Na początku były to Wave, Buzz i Orkut, ostatecznie pojawiło się Google+. Zarząd internetowego giganta ujrzał w Facebooku wielkiego konkurenta na rynku reklamy internetowej i pod naciskiem Page’a wszystkie kluczowe serwisy zaczęły być nastawiane na integrację z Google+, a te projekty, których nie dało się podciągnąć pod półkę społecznościową po prostu zamrożono. Tak sprawę przedstawił Whittaker. A jaki jest cel tych zabiegów? Szybki rozwój Google+.
Przedstawiciele firmy poinformowali w pierwszej połowie marca, że liczba użytkowników tego serwisu wzrośnie w tym roku do 200 mln (umożliwić ma to m.in. obniżenie wieku użytkowników – wcześniej próg wynosił 18 lat, teraz 13 lat). Zwrócono uwagę na to, iż wzrost liczby nowych użytkowników nadal jest bardzo dynamiczny, więc z osiągnięciem zamierzonego pułapu nie powinno być większych problemów. Innego zdania jest spora część ekspertów. Podkreślają oni, że wskaźniki wzrostu są sztucznie pompowane przez integrację z takimi serwisami jak YouTube, Chrome, czy Gmail. Osoby korzystające z tych produktów są wliczane do grona użytkowników Google+, choć wcale nie muszą korzystać z serwisu społecznościowego. Wystarczy spojrzeć na analizy firmy Bloomberg.
Pracownicy Bloomberga obliczyli, iż użytkownicy Google+ spędzają w serwisie średnio 3,3 minuty miesięcznie. W grudniu wskaźnik ten wynosił 4,8 minuty, a w listopadzie 5,1 minuty. W porównaniu z Facebookiem, projekt Google wypada bardzo słabo. Użytkownicy sieci założonej przez Marka Zuckerberga spędzają w niej średnio 7,5 godziny w miesiącu (wyniki na styczeń 2012; warto wspomnieć, iż są one lepsze, niż te zaprezentowane w grudniu 2011, z czego wynika, że Facebook przyciąga coraz większą uwagę).
Dawne Google przestało istnieć
Czarno na białym widać, iż Facebook, który może się już pochwalić liczbą użytkowników na poziomie 850 mln pozostaje niekwestionowanym liderem w segmencie sieci społecznościowych i może liczyć na olbrzymie zyski płynące z reklamy. Reklamodawcy bardzo sobie cenią informacje o użytkownikach serwisów tego typu, ponieważ ułatwia im to kierowanie reklam do odbiorców, którzy faktycznie mogą być zainteresowani danym produktem. Whittaker nie wyklucza, iż projekt Google+ zapewni korporacji z Mountain View sukces, ale jednocześnie pyta o koszt tego zwycięstwa i podkreśla, że dawne Google przestało istnieć.
Z jednej strony słowa Whittakera należy oczywiście przefiltrować i wziąć pod uwagę, że pracuje już w innej korporacji, która jest bezpośrednim konkurentem Google. Nie są też znane jego relacje z byłymi pracodawcami (być może przestali do siebie pałać sympatią i jesteśmy świadkami personalnych rozgrywek i prztyczków wymierzonych w adwersarza). Wiele osób zaznajomionych z branżą podkreśla jednak, iż amerykański gigant faktycznie zbyt dużo czasu poświęca Google+, stara się za wszelką cenę dogonić Facebooka i nastawia się na zyski płynące z reklamy. A to nie zawsze idzie w parze z zadowoleniem użytkowników.
Google postanowiło w znacznym stopniu zintegrować swoją sieć społecznościową z wyszukiwarką oraz innymi serwisami. Pierwszy poważny krok już wykonano – od kilku tygodni obowiązuje nowa polityka prywatności, która w diametralny sposób zmienia dotychczasowe podejście do sprawy. Mówiąc w wielkim skrócie: nowe przepisy umożliwią Google przesyłanie informacji o użytkownikach z jednego serwisu do drugiego. Tym samym korporacja z Mountain View zbierałaby dane o użytkownikach, dzięki swej wyszukiwarce, poczcie Gmail, serwisowi YouTube, czy wspomnianemu Google+.
Dla reklamodawców jest to nieograniczone wręcz źródło danych na temat internautów. Firma tłumaczy oczywiście, że chodzi o poprawę jakości usług i zadowolenie ludzi, ale innego zdania jest wiele organizacji pozarządowych, Komisja Europejska (oraz instytucje w USA), a także konkurencja i spora rzesza użytkowników. Aby dobrze opisać to zagadnienie potrzebowalibyśmy odrębnego tekstu, więc lepiej po prostu zakomunikować sprawę. A GSMManiaKów może ona zainteresować jeszcze bardziej, ponieważ w Sieci wspomina się o integracji nowych usług z popularną platformą mobilną Android. I tu dochodzimy do kolejnego drażliwego tematu.
Rozdrobniony Android
Nawet jeżeli Google nie zdecyduje się na zakrojone na szeroką skalę wykorzystywanie informacji dotyczących użytkowników zielonego robota (jeden ze scenariuszy opisywałem niedawno w newsie poświęconym wnioskowi patentowemu Google) i nie będzie chciało ściśle zintegrować Androida z innymi usługami, to pozostają inne kwestie, które wzbudzają wątpliwości analityków i ekspertów. Przykładem jest postępująca fragmentacja tego OS. Trwa zamieszanie wokół aktualizacji gadżetów mobilnych do platformy Android 4.0, a na rynku już mówi się o realizacji nowej wersji – Jelly Bean. Co ciekawe, w połowie lutego do grona krytyków polityki Google w zakresie rozwoju zielonego robota dołączyła Motorola – firma, która już niedługo stanie się częścią internetowego giganta.
Jedna z top menedżerów Motoroli – Christy Wyatt – stwierdziła, iż wina za opóźnienia w aktualizacji Androida w znacznej mierze leży po stronie Google. Jej zdaniem, firma zahamowała ten proces ponieważ w pierwszej kolejności zabrała się za aktualizowanie urządzeń, przy których sama pracowała (np. Galaxy Nexus). Podczas, gdy użytkownicy tego smartfonu mogli się już cieszyć Androidem 4.0., producenci czekali na sterowniki i kod nowej platformy.
Przeciwnicy takiego podejścia podkreślają, że polityka Apple i Microsoftu w zakresie wsparcia dla platform mobilnych być może nie będzie satysfakcjonować wszystkich i znajdzie się poważna grupa jej oponentów, ale droga obrana przez Google wcale nie musi być lepszym rozwiązaniem i rozsądna alternatywą (niektórzy są nawet zdania, że Google utraciło już kontrolę nad swym mobilnym systemem operacyjnym). Eksperci cały czas powtarzają, że rynek mobilny jest bardzo perspektywiczny i zapewni twórcom topowych platform wielkie zyski płynące m.in. z aplikacji. Nikt jednak nie powiedział, że pozycję w tej branży łatwo utrzymać – odwrót od Androida może być równie dynamiczny, co jego rozwój. Oczywiście póki co, nie można w żadnym przypadku mówić o początku końca tej platformy – to tylko wskazanie pewnych zagrożeń dla OS. Wróćmy jednak do samego Google i projektów firmy.
Google Drive i inne projekty
Od dłuższego czasu w mediach krążą plotki na temat chmury tworzonej przez Google. Serwis analogiczny do Microsoft SkyDrive miałby się ponoć doczekać nazwy Google Drive. Użytkownicy tej usługi będą mogli przechowywać dane na serwerach korporacji z Mountain View. Dostęp do owych danych (filmy, muzyka, dokumenty) byłby możliwy, dzięki urządzeniom posiadającym dostęp do Internetu (komputery, tablety, smartfony). Dostęp do serwisu powinien być bezpłatny (wyjątek stanowić będą konta premium o dużej objętości).
Spekulacje na temat Google Drive (jeżeli usługa faktycznie wystartuje, to w przyszłości należy się zapewne spodziewać jej integracji z Google Apps) rozgorzały ze zdwojoną siłą po tym, jak w Sieci pojawiły się zrzuty ekranu nowego serwisu. Nikt do końca nie wie, jak screenshoty znalazły się w Internecie, ale natychmiast zaczęto komentować sprawę w przeróżnych kontekstach i zastanawiać się nad przyszłością tej usługi w wykonaniu korporacji z Mountain View. Wspomniano oczywiście o Google Music – serwisie muzycznym, który póki co nie odniósł sukcesu na masową skalę.
Google zaprezentowało serwis w połowie listopada ubiegłego roku. Usługę skierowano do użytkowników komputerów osobistych i urządzeń współpracujących z mobilnym systemem operacyjnym Android. Korporacja podpisała umowy m.in. z takimi firmami jak EMI, Universal Music i Sony Music – łącznie dostępnych jest 13 mln piosenek (część to bezpłatne ścieżki, a pozostałe kosztują 69 centów, 99 centów lub 1,29 centów). Wszystkie zakupione piosenki przechowywane są w chmurze i można ich słuchać bez konieczności ściągania). Oczywiście od początku nie ulegało wątpliwości, że usługa działająca na bazie Google Android Market (przy okazji zintegrowano ją z Google+) jest odpowiedzią na podobny serwis wykreowany przez Apple.
Stosunkowo szybko okazało się, że Google Music nie spełnia nadziei pokładanych w nim przez firmę z Mountain View. Liczba użytkowników serwisu rosła zbyt wolno, a zyski płynące z tej usługi nie satysfakcjonowały decydentów korporacji. Firma zaczęła oczywiście szukać wyjścia z tej sytuacji i przekonywała, że potrzebna jest lepsza reklama oraz wsparcie serwisu ciekawym sprzętem. I znów okazało się, że tworzenie produktu podobnego do tego, jaki już powołała do życia inna firma, może sprawić więcej kłopotów, niż pożytku (przynajmniej w początkowej fazie budowania serwisu). Ciekawie zabrzmiał jednak wątek dotyczący nowego urządzenia, które miałoby stworzyć Google.
Na dzień dzisiejszy sprzęt funkcjonuje w plotkach jako domowe centrum rozrywki. Podobno w pierwszej fazie jego głównym zadaniem będzie streaming muzyki, a z czasem potencjał produktu miałby być rozbudowywany. Gadżet doczekałby się modułów Wi-Fi oraz Bluetooth oraz integracji z tabletami i smartfonami (być może i to urządzeni współpracowałoby z platformą Android). Jeśli dorzucimy do tego możliwość integracji np. z kinem domowym, to otrzymamy interesujący gadżet, który mógłby się doczekać zainteresowania na rynku. Wystarczy sobie jednak przypomnieć inny pomysł Google związany z szeroko pojętą rozrywką i mediami – Google TV, by zwątpić, czy projekt kiedykolwiek ukaże się na rynku w dopracowanej wersji i czy będzie w stanie przyciągnąć uwagę sporej ilości odbiorców.
Wiele osób twierdzi, że Google nadal jest firmą stawiającą na innowacje oraz tworzenie nowych technologii, a przykładem jest chociażby informacja z połowy lutego bieżącego roku, mówiąca, iż korporacja zamierza rozbudować swe siedziby, stworzyć nowe laboratoria, w których testowano by urządzenia opracowywane w sekrecie. Na ten cel przeznaczono podobno 120 mln dolarów, czyli sumę, o której wiele firm z branży IT może jedynie pomarzyć. A nad czym będą tam pracować? Ciężko powiedzieć, skoro projekty są tajne. Warto jednak wspomnieć np. o tajemniczych okularach, które miałyby stanowić swego rodzaju ewolucję smartfonu z Androidem. Co mają okulary do telefonu?
Pomysł na rozszerzona rzeczywistość
Źródła donoszą, że sprzęt mógłby się doczekać procesora ARM o taktowaniu na poziomie 1 GHz, 256 MB pamięci operacyjnej oraz 8 GB pamięci wbudowanej. Jedno ze szkieł pełniłoby także rolę ekranu, który w połączeniu z kamerą i modułami Wi-Fi oraz Bluetooth stwarzałoby spore możliwości dla technologii rozszerzonej rzeczywistości. Jak ów gadżet miałby nam pomóc w życiu? Otóż mógłby on pełnić rolę np. przewodnika po określonych trasach (obecność modułu GPS) lub w pełni sprawnego telefonu. Zarządzanie urządzeniem byłoby podobno proste i opierało się na komendach głosowych lub ruchach głową.
Okulary zintegrowane ze wspomnianą już chmurą Google mają według plotek trafić na rynek jeszcze w roku 2012 i w zależności od modelu będą kosztować od 250 do 600 dolarów. Produkt powstaje podobno w laboratoriach Google X, czyli oddziału pracującego nad nowymi technologiami stanowiącymi wielką tajemnicę korporacji z Mountain View. Być może niedługo usłyszymy jeszcze o efektach eksperymentów tego oddziału – niedawno przyjęto do niego Reginę Dugan, która do niedawna piastowała funkcję dyrektora DARPA. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Google dostanie po kieszeni
Przed Google bez wątpienia wyrasta wiele zagrożeń i problemów, które firma będzie musiała w krótkim czasie rozwiązać. Oprócz wspomnianych już wyzwań mogą się pojawić całkiem nowe – np. natury finansowej. W połowie marca francuski prezydent Nicolas Sarkozy zaproponował, by internetowych gigantów (np. Google, Facebook, Twitter) opodatkować na terenie Francji, a nawet całej Unii Europejskiej. Argumentował to faktem, iż firmy te zarabiają w jego ojczyźnie miliardy dolarów i powinny dzielić się zyskami z państwem, które im to umożliwia. Należy w tym miejscu dodać, iż we Francji zbliżają się wybory prezydenckie i pomysły tego typu będą zapewne jednym z filarów ostatniej prostej przed tym wydarzeniem. Nie zmienia to jedna faktu, że podobne idee mogą paść na podatny grunt i zaczną być wprowadzane w życie. A to uderzy gigantów po kieszeni.
Wspomnieć można także, iż Google przegrało z Apple w prestiżowym rankingu Harris Interactive, w którym oceniana jest reputacja amerykańskich korporacji. Firma z Mountain View, która w ubiegłym roku była liderem zestawienia, zdobyła 82,82 punkty, podczas gdy gigant z Cupertino osiągnął wynik na poziomie 85,53 punktów. Google nadal zajmuje bardzo wysoką pozycję, ale nie da się ukryć, iż przegrana z wielkim rywalem mogła zaboleć. Na pocieszenie zostało im inne zestawienie, w którym wyprzedzają kolejnego konkurenta – Facebooka. Serwis Glassdoor pełniący funkcję pośrednika między pracodawcami i osobami szukającymi pracy oraz dający możliwość oceniania konkretnych firm i ich szefów postanowił porównać zadowolenie pracowników internetowego giganta i największej na świecie sieci społecznościowej. Okazało się, że po raz pierwszy od czterech lat bardziej zadowolone ze swego pracodawcy są osoby zatrudnione w Google. W zestawieniu szefów wygrał Larry Page, który nieznacznie, ale jednak, wyprzedził Marka Zuckerberga. Może zatem w firmie nie dzieje się źle i strategia obrana przez internetowego giganta jest słuszna.
Źródła: CNET, Bloomberg, Compulenta, TechCrunch, Astera, Wall Street Journal, Onliner
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe. Jesteśmy Partnerem Amazon i otrzymujemy wynagrodzenie z tytułu określonych zakupów dokonywanych za pośrednictwem linków.
I tak to bedzie kiedys inaczej,czesciowo juz jest.
Bede po prostu rozmawiac ze swoim komputerem,nawet jesli on bedzie na drugim koncu swiata,co wiecej przyjdzie chwila,gdy w ogole nie ebdzie mi potrzebny zaden komputer.Po prostu POMYSLE,a totalny system udzieli mi odpowiedzi i wyswietli mi ja na scianie (sa juz tapety-ekrany),na telewizorze,na rekawie kurtki (sa juz takie) lub po prostu odpowiedz wroci bezposrednio do mojej glowy i tam ja zobacze i uslysze.W koncu cala rzeczywistosc to mozg,reszta sluzy do jego zasilania i transportu.
google to potęga, wszyscy wszystko googlują i to się nie zmieni bo ludzie to lenie i zmian nie lubią.